Jasiek Mela – najmłodszy w historii zdobywca dwóch biegunów w ciągu jednego roku (miał 15 lat) i pierwszy niepełnosprawny, któremu udało się tego dokonać. Podróżnik i działacz społeczny. Obecnie zajmuje się pracą na rzecz osób niepełnosprawnych. Prowadzi fundację “Poza Horyzonty”, która pomaga głównie osobom po amputacjach kończyn. Niedawno odwiedził Jaworzno. Razem ze swoją narzeczoną, Magdaleną Wiśniewską (która również pracuje na rzecz Fundacji Poza Horyzonty), przyjechali z niezapowiedzianą wizytą do ks. Mirka Toszy i mieszkańców Betlejem. Udało mi się spotkać i porozmawiać z Jaśkiem.


Ludzie znają twoje wyczyny związane z biegunami, a co robisz na co dzień?

Pracujemy, razem z Magdą, w fundacji, którą zakładaliśmy 9 lat temu. Staramy się pomagać osobom niepełnosprawnym. W przeróżny sposób. W głównej mierze chodzi o osoby po amputacjach, bo z racji mojego doświadczenia, łatwiej mi zrozumieć ich problemy. Dofinansowujemy zakup protez, rehabilitację, ale i wsparcie psychologiczne, motywacyjne. Innymi słowy staramy się wyciągać ludzi z domów. Jak z każdym problemem, tu też wszystko się zaczyna właściwie od głowy. Czy ktoś nie ma nogi, pieniędzy czy domu, to są oczywiście ważne problemy, ale drugorzędne. Jeżeli człowiek nie ma powodu do życia, to to jest największe kalectwo. Staramy się więc pomagać naszym podopiecznym w wychodzeniu z tego. Wiele rzeczy robimy na co dzień, no i staramy się ciągle pozyskać na to pieniądze. Wiadomo, różne tematy można powymyślać, ale później trzeba na to znaleźć finansowanie. Głęboko wierzę w to, że jak się coś Panu Bogu podoba, to nawet duże pieniądze potrafi “wykombinować”. I tego też często doświadczamy. Sam od czasu do czasu mam różne spotkania, świadectwa w kościołach, na pielgrzymkach, czasem w zakładach karnych albo wielkich firmach.

Jednak wiele zależy od ludzi…

Mam w pracy bardzo duży przekrój ludzi. Z jednej strony osadzonych, z drugiej prezesów dużych firm. Na pierwszy rzut oka to dwa światy, a później okazuje się, że ludzie w głowach mają takie same rzeczy. Plany i marzenia, ale też podobne problemy. Rzeczywiście jest tak, że jak jadę do tych różnych prezesów, z superszybkimi furami, jachtami i innymi rzeczami, to oni nie zawsze wyglądają na szczęśliwszych. Nie, żeby mnie to pocieszało, ale tak sobie myślę, że to, do czego ludzie tak dążą, czasem jest zgubne. Że to bardzo ważne, żeby mieć koło siebie parę bliskich osób, mieć dla kogo żyć. Ważniejsze od otaczania się materialnymi głupotami. Wiadomo, że to jest potrzebne do życia, ale widziałem wiele osób, które się w tym pozatracały. Ich życie jest dość puste. A trzeba pozostawiać Panu Bogu kierowanie własnym życiem. Często doświadczam tego, że nasze doświadczenia się przeobrażają w różne cuda. Wszystko się
dzieje po coś.

Skąd przyszedł ci do głowy pomysł na wyprawy na bieguny?

To było strasznie dawno temu, miałem 15 lat. Dość świeżo po wypadku, w którym straciłem rękę i nogę, co zdarzyło się, kiedy miałem 13 lat. Na początku byłem załamany, nie wyobrażałem sobie dalszego życia. W swoim otoczeniu nie miałem osób niepełnosprawnych, więc wydawało mi się, że moja niepełnosprawność to jakiś koniec. Bo jak tu można cokolwiek zrobić bez ręki i nogi. No i poznałem Marka Kamińskiego, który wpadł na taki szalony pomysł, żeby zorganizować wspólną wyprawę na biegun północny. Do dziś nie wiem, dlaczego. Ale wtedy dla mnie właściwie każdy cel, który mnie napędzał do tego, żeby się nie skupiać na tym, czego nie dam rady zrobić, był dobry. Nawet taki najbardziej urwany z choinki, jakim mi się wtedy wydawała ta wyprawa na biegun, był czymś fajnym. Pan Bóg chciał, że się udało.

Pomogło?

Bardzo mnie to wtedy zainspirowało. Trochę do podróży, a trochę do tego, żeby sobie nie wmawiać, że czegoś się nie da. To nieprawda, kiedy się mówi, że wszystko można. Są rzeczy niemożliwe. Ale jest ich mało. Więc jak nam się udało doleźć na jeden i drugi biegun, to sobie pomyślałem: “Kurcze, czemu by nie zrobić czegoś więcej?” Największym ograniczeniem jesteśmy sami dla siebie. Potem poznałem ludzi, którzy pracowali w organizacjach pozarządowych. Wspólnie założyliśmy fundację.

Ile miałeś wtedy lat?

Około 20. Ale miałem też zawsze wielkie szczęście do ludzi, którzy swoim doświadczeniem narzucali pewien rytm działania. Samemu absolutnie bym nie dał rady, bo zupełnie nie mam takiego analitycznego umysłu organizatora.

Przez pewien czas pojawiałeś się w mediach jako taki ambasador osób niepełnosprawnych.
Występowałeś w ich sprawach w różnych sytuacjach. To była wdzięczna robota czy na wyrost?

Czasem wdzięczna, czasem nie. Ale zdarzały się sytuacje, kiedy osoby niepełnosprawne czuły się dotknięte różnymi sytuacjami czy wypowiedziami. Nie lubię siebie nazywać ambasadorem czy reprezentantem osób niepełnosprawnych, ale czasem, kiedy trzeba było zabrać głos, to i w bardziej, i w mniej głupich programach się pojawiałem.

Masz jakiś pomysł na kolejną wyprawę?

No tak, za niecały miesiąc planuję taki czterotygodniowy urlop na Syberii. Byłem już w tamtym rejonie dwa lata temu na wyprawie z moim tatą. To było bardzo terapeutyczne. Przez wiele lat mieliśmy, lekko mówiąc, kiepskie relacje, ale to się bardzo pozmieniało.

Nie każdy ma możliwość wyjazdu na Syberię albo wyprawy z Markiem Kamińskim. I co, jeśli osoba niepełnosprawna pyta: “To co ja mam zrobić?”

Pan Bóg daje nam takie historie, a nie inne. Nie dostajemy takiego krzyża, którego nie potrafilibyśmy unieść. Nie lubię nazywać się inspiracją, bo żadna w tym moja zasługa. Ważne, kto jest wokół nas, kogo się na drodze spotka. Po wypadku wydawało mi się, że życie osób niepełnosprawnych to jakiś margines. A kiedy zobaczyłem ludzi, którzy z niepełnosprawnościami żyją na maksa, czy to uprawiają sporty, czy otwierają firmy, czy zakładają rodziny, pomyślałem, że nie mam wymówek.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Dawid Litka

Zobacz także: